Śmieję się pod nosem, wspominając swoją pierwszą podróż do Tadżykistanu. Byłam wtedy dzikim człowiekiem, który bacznie obserwował tutejszą rzeczywistość i był ciągle przygotowany na odparcie ataku nieprzyjaciela. Zagrożeniem miały być insekty, brudne naczynia i nieświeże jedzenie. Bojąc się reakcji ludzi na robienie zdjęć w miejscach publicznych, fotografowałam „z brzucha”.
Podczas drugiego pobytu łakomstwo dało mi popalić i po napchaniu się przeróżnymi, dojrzałymi tu już w maju owocami przez dwa tygodnie miałam spore problemy żołądkowe. Tym razem wrócę do domu z masą zdjęć i bez obawy, że lot spędzę w toalecie.
Wizyta w Tadżykistanie samotnej dziewczyny, to z jednej strony spore ryzyko. Mężczyźni są bardzo nachalni. Na mnie cały czas ktoś zwraca uwagę, bo mam 175 cm wzrostu, więc jestem mniej więcej o głowę wyższa od przeciętnej Tadżyczki. Zainteresowanie wzmaga jasna cera. Na początku czerwca ludzie mają tu już skórę w kolorze deserowej czekolady.
Z drugiej strony, indywidualny wyjazd ma sporo plusów. Ludzie są bardzo życzliwi i ciekawi „inostranki”. Dosłownie na każdym kroku pytają mnie o to skąd jestem, czy mam męża i ile mam dzieci. W zamian słyszę różne barwne historie. Tutaj największą wartością jest rodzina. Od razu poznaję więc też mężów, żony, córki, synów, kuzynki, ciotki, wujków, dalszych kuzynów i jeszcze dalszą rodziną. O ile na przykład w Mołdowie czy Rosji ludzie opowiadając o swoich bliskich pokazują ich zdjęcia, o tyle w Tadżykistanie całe rodziny pracują razem i zamiast zdjęć przed moimi oczami raz po raz przewijają się podobne do siebie twarze.
Pierwszego karalucha w Tadżykistanie zobaczyłam trzy dni temu. Jak zareagowałam? Też śmiesznie, bo przeskakiwałam z nogi na nogę. Przyznam szczerze, że nadal nie wiem, jakim zagrożeniem dla mnie może być karaluch. Sprawdzę to, ale dopiero po powrocie do Polski.